wtorek, 25 października 2016

Jasne i ciemne



         Coraz trudniej mi myśleć trzeźwo. Jeszcze w niedziele mogłem góry przenosić, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Czemu? Odwiedzili mnie chłopcy. Od takie dwa promyki w tym popapranym świecie. Do tego noga jakby chciała się zagoić więc jest powód do radości. W sumie to dwa powody ale ten podwójny, chodzący na dwóch nogach (każdy) i mówiący do mnie "tato" jest najpiękniejszy i najbardziej miodny. Przyjechali o 10.00. Weszli jak do siebie. Młodszy się przytulił do mnie a starszy trzymał fason ale tak nie za długo. Potem gadaliśmy, trochę połaziliśmy, posiedzieliśmy. Nawet zrobiliśmy zawody które były najmilszą częścią ich wizyty. Nawet nie spodziewałem się, że mogą wywołać rumieńce zaangażowania i pasji. Patrzyłem w ich rozgorączkowane rywalizacją twarze i śmiałem się w duchu, że nie jestem takim ostatnim frajerem bo nawet w szpitalu potrafię ich zająć. Nastała pora obiadowa. Będę z łezką w oku wspominał jak młodszy wrąbał mi Salatę i mięcho bo przecież tata lubi ziemniaki. Nie to abym czegoś żałował z tego talerza ale śmiechem żartem od wejścia cały czas coś szamali. Zresztą dumny jestem z nich bo ratowali mnie gdy nadeszło niedocukrzenie. Z powagą dali mi herbaty słodzonej z termosu i zaaplikowali trzy żelki. Po namyśle dawkę zwiększyli do dziewięciu i jakoś to poszło. Poszliśmy na korytarz. Tam za windami sa schody i krzesełka które okupowaliśmy dość długo. Starszy biegał na pół piętro bo musiał. Czemu - zachowam to dla siebie ale sposób w jaki sobie radził z problemem wywołuje do tej pory uśmiech na mojej twarzy. Młodszy siedział przy mnie i zamienił sie w gadułę - przytulajka. Doprawdy nie wiem co było milsze. To jego gadanie czy też przytulanie. Chyba jedno i drugie. Wszystko co dobre się musi kiedyś skończyć i tak było i teraz. Nawet się nie obejrzałem jak przyjechała po nich mama i odjechali. Dokuśtykałem do sali, stanąłem przy oknie i zapatrzyłem w to co było na dworze. Zastanawiałem się czy czasem nie zacząć się użalać nad sobą ale nie zdążyłem bo do mej sali wparował starszy ufok. Podszedł do mnie i powiedział, że musiał tu przyjść bo jeszcze chce być chwilę ze mną. Mamie, natomiast, powiedział że musi zrobić duża potrzebę. Zakomunikował mi że to co powiedział mamie to kłamstwo więc usiedliśmy i przytuliliśmy sie do siebie i naprawdę było miło. Potem już naprawdę pojechali.

                Obiecałem sobie wtedy solennie, że zmienię swoje życie. Obiecałem sobie, że będę aktywny, nie będę stronić od ludzi, postaram sie w miarę możliwości pomagać innym, żyć zdrowo. Chce robić długie spacery, wycieczki (nawet o kulach). Dokumentować to co zobaczyłem poprzez pisaninę i fotografię. Chce być potrzebny i w miarę moich możliwości służyć radą mym dzieciakom. Chce by byli dumni z taty, by mogli się pochwalić że byli tu i tam i widzieli coś czego nikt nigdy nie widział. Obiecałem sobie że będę oddychał pełną piersią, żył radosny i uśmiechnięty i wszystko to tylko dla nich. Oni są światłem mojego życia. Są źrenicą mych oczu. Bez nich wszystko jest smutne i ponure, szare i brzydkie, nijakie i odpychające. Brakuje mi ich ruchu, biegania, swarów, wygłupów. Brakuje mi ich śmiechu i tych głosików : poważnych, wesołych,, krzykliwych, kłócących się. Każdy z tych dźwięków ma nie powtarzalny urok. Prawda, czasem mam ich dość. Nie należę do aniołów i drę japę na nich. Ale prawda jest taka że gdy wyjechali po miesiącu bytności u mnie brakowało mi czegoś a sam nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Jednym słowem kocham ich. Żałuję, że nie mogę patrzeć codziennie jak rosną. Żałuję, że nie mogę ich chronić i doradzać. Żałuję, że mnie przy nich nie ma. Żałuję, że tak jest jak jest. Nie zmienię tego. Przez dwa lata próbowałem sie pogodzić z tym, że teraz już jestem bez ale nie potrafiłem. Przez cały tydzień siedziałem w domu by w piątek jechać i porwać ich do mnie. By być razem. Potem odwoziłem w niedzielę i nazad czekałem cały tydzień by znowu w piątek uaktywnić się i wyłączyć w niedzielę. Nic nie miało sensu, życie było tylko w piątek, sobotę i część niedzieli potem się wyłączałem. Trwało to długo, bardzo długo. Zauważyłem, że gadam i kłócę się sam ze sobą, że nie nawiedzę siebie i ludzi. Wszyscy obok mnie byli wrogiem, złym nic nie znaczącym prochem. Nie mogłem znieść widoku swojej twarzy w lustrze. W końcu wywaliłem je na śmietnik. Stałem się samotnikiem żyjącym w swoim świecie. Zamykałem się szczelnie w swym kokonie. Nic nie miało znaczenia ani zdrowie ani praca po prostu nic. Wszystko było rozmyte i nijakie. Winiłem siebie za wszystko nawet za to że deszcz pada. Nie mogłem sam żyć ze sobą. Potrafiłem cały dzień przesiedzieć na łóżku nie robiąc nic. Powoli moje mieszkanie stawało sie jaskinią. W kuchni nie pozmywane gary, nie wyrzucone śmieci, nie poprane ciuchy. Wszystko zmieniało się wraz z pojawianiem się chłopców w mym domu. Wtedy wstydziłem sie stanu do jakiego doprowadziłem. Sprzątałem, zmywałem, prałem, kucharzyłem. I znowu  letarg. W końcu w jakimś przedziwnym przebłysku (w maju to było) zorientowałem się, że trochę coś nie tak ze mną. Poszedłem do PZP i na wizycie u lekarza najnormalniej w świecie mu się pobeczałem i im bardziej próbowałem powstrzymać ten bek tym bardziej ryczałem. Poprzez ten ryk nieskładnie, chaotycznie opowiedziałem mu o tym co się ze mną dzieje. Dostałem jakieś leki po których, pomimo całego wyciszenia, normalnie mogłem myśleć. Szkoda że w czasie tego letargu zmarnowałem swoją szanse i życie. Szanse na normalne życie. Obudziłem sie z długiego snu. Zobaczyłem jakiego dokonałem spustoszenia w mym zdrowiu i pracy. Dzięki mym ufokom nie zdziczałem do reszty. To oni sprawili że spojrzałem w końcu inaczej. Można powiedzieć - nie moja wina że jestem słaby. Można też zrzucić wszystko na to - Panie Boże masz mnie takiego jakiego mnie stworzyłeś. Gówno prawda. Każdy z nas jest kowalem własnego losu. Tylko nie każdy potrafi wziąć się z życiem za bary. Przerosła mnie rzeczywistość za oknem. Potrzebowałem potężnego szoku aby się obudzić. Zrobiłem to ale chyba już za późno.

                Teraz wrócę do początku. W niedzielę przenosiłem góry. W poniedziałek życie dało mi klapsa w tyłek a właściwie w nogę. Po zdjęciu gipsu okazało się że w nodze jest ropa. Dzisiaj jadę na zabieg czy tez operacje nie wiem jak to nazwać. Znowu wróciła do mnie strzyga niosąca pesymizm i czarne rozmyślania o przyszłości. Usadowiła sie na mojej piersi i dusi. Na domiar złego jedna z pań pielęgniarek podczas zmiany opatrunku stwierdziła śmiejąc się na głos, ze to wszystko psu na budę co mi robią bo i tak prędzej czy później nogę mi obetną. Maja tylko lekarze w zwyczaju ratować to co nie do uratowania. Wychodzi na to że czterdzieści cztery dni które tu spędziłem i w których pozwolono mi mieć nadzieję na happy end skończą się za następne czterdzieści cztery dni. Tylko ja wyjdę nie na dwóch tylko na jednej nodze. Od taki prezencik pod choinkę. Doprawdy nie wiem czy poradzę sobie tym razem z problemem czy też instalacja mi sie przepali. Nie wiem co będzie ale boję sie bardzo. Tak bardzo jak do tej pory nigdy.

                I jak tutaj wprowadzać zmiany w mym życiu jak w najgorszych przewidywaniach zostanę wyłączony z życia przynajmniej na rok?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz