Coraz trudniej mi myśleć trzeźwo. Jeszcze w niedziele mogłem
góry przenosić, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Czemu? Odwiedzili
mnie chłopcy. Od takie dwa promyki w tym popapranym świecie. Do tego noga jakby
chciała się zagoić więc jest powód do radości. W sumie to dwa powody ale ten
podwójny, chodzący na dwóch nogach (każdy) i mówiący do mnie "tato"
jest najpiękniejszy i najbardziej miodny. Przyjechali o 10.00. Weszli jak do
siebie. Młodszy się przytulił do mnie a starszy trzymał fason ale tak nie za
długo. Potem gadaliśmy, trochę połaziliśmy, posiedzieliśmy. Nawet zrobiliśmy
zawody które były najmilszą częścią ich wizyty. Nawet nie spodziewałem się, że
mogą wywołać rumieńce zaangażowania i pasji. Patrzyłem w ich rozgorączkowane
rywalizacją twarze i śmiałem się w duchu, że nie jestem takim ostatnim frajerem
bo nawet w szpitalu potrafię ich zająć. Nastała pora obiadowa. Będę z łezką w
oku wspominał jak młodszy wrąbał mi Salatę i mięcho bo przecież tata lubi
ziemniaki. Nie to abym czegoś żałował z tego talerza ale śmiechem żartem od
wejścia cały czas coś szamali. Zresztą dumny jestem z nich bo ratowali mnie gdy
nadeszło niedocukrzenie. Z powagą dali mi herbaty słodzonej z termosu i
zaaplikowali trzy żelki. Po namyśle dawkę zwiększyli do dziewięciu i jakoś to
poszło. Poszliśmy na korytarz. Tam za windami sa schody i krzesełka które okupowaliśmy
dość długo. Starszy biegał na pół piętro bo musiał. Czemu - zachowam to dla
siebie ale sposób w jaki sobie radził z problemem wywołuje do tej pory uśmiech
na mojej twarzy. Młodszy siedział przy mnie i zamienił sie w gadułę -
przytulajka. Doprawdy nie wiem co było milsze. To jego gadanie czy też
przytulanie. Chyba jedno i drugie. Wszystko co dobre się musi kiedyś skończyć i
tak było i teraz. Nawet się nie obejrzałem jak przyjechała po nich mama i
odjechali. Dokuśtykałem do sali, stanąłem przy oknie i zapatrzyłem w to co było
na dworze. Zastanawiałem się czy czasem nie zacząć się użalać nad sobą ale nie zdążyłem
bo do mej sali wparował starszy ufok. Podszedł do mnie i powiedział, że musiał
tu przyjść bo jeszcze chce być chwilę ze mną. Mamie, natomiast, powiedział że
musi zrobić duża potrzebę. Zakomunikował mi że to co powiedział mamie to
kłamstwo więc usiedliśmy i przytuliliśmy sie do siebie i naprawdę było miło.
Potem już naprawdę pojechali.
Obiecałem
sobie wtedy solennie, że zmienię swoje życie. Obiecałem sobie, że będę aktywny,
nie będę stronić od ludzi, postaram sie w miarę możliwości pomagać innym, żyć
zdrowo. Chce robić długie spacery, wycieczki (nawet o kulach). Dokumentować to
co zobaczyłem poprzez pisaninę i fotografię. Chce być potrzebny i w miarę moich
możliwości służyć radą mym dzieciakom. Chce by byli dumni z taty, by mogli się
pochwalić że byli tu i tam i widzieli coś czego nikt nigdy nie widział.
Obiecałem sobie że będę oddychał pełną piersią, żył radosny i uśmiechnięty i wszystko
to tylko dla nich. Oni są światłem mojego życia. Są źrenicą mych oczu. Bez nich
wszystko jest smutne i ponure, szare i brzydkie, nijakie i odpychające. Brakuje
mi ich ruchu, biegania, swarów, wygłupów. Brakuje mi ich śmiechu i tych
głosików : poważnych, wesołych,, krzykliwych, kłócących się. Każdy z tych
dźwięków ma nie powtarzalny urok. Prawda, czasem mam ich dość. Nie należę do
aniołów i drę japę na nich. Ale prawda jest taka że gdy wyjechali po miesiącu
bytności u mnie brakowało mi czegoś a sam nie mogłem znaleźć sobie miejsca.
Jednym słowem kocham ich. Żałuję, że nie mogę patrzeć codziennie jak rosną.
Żałuję, że nie mogę ich chronić i doradzać. Żałuję, że mnie przy nich nie ma.
Żałuję, że tak jest jak jest. Nie zmienię tego. Przez dwa lata próbowałem sie
pogodzić z tym, że teraz już jestem bez ale nie potrafiłem. Przez cały tydzień
siedziałem w domu by w piątek jechać i porwać ich do mnie. By być razem. Potem
odwoziłem w niedzielę i nazad czekałem cały tydzień by znowu w piątek uaktywnić
się i wyłączyć w niedzielę. Nic nie miało sensu, życie było tylko w piątek, sobotę
i część niedzieli potem się wyłączałem. Trwało to długo, bardzo długo. Zauważyłem,
że gadam i kłócę się sam ze sobą, że nie nawiedzę siebie i ludzi. Wszyscy obok
mnie byli wrogiem, złym nic nie znaczącym prochem. Nie mogłem znieść widoku
swojej twarzy w lustrze. W końcu wywaliłem je na śmietnik. Stałem się
samotnikiem żyjącym w swoim świecie. Zamykałem się szczelnie w swym kokonie.
Nic nie miało znaczenia ani zdrowie ani praca po prostu nic. Wszystko było
rozmyte i nijakie. Winiłem siebie za wszystko nawet za to że deszcz pada. Nie
mogłem sam żyć ze sobą. Potrafiłem cały dzień przesiedzieć na łóżku nie robiąc
nic. Powoli moje mieszkanie stawało sie jaskinią. W kuchni nie pozmywane gary,
nie wyrzucone śmieci, nie poprane ciuchy. Wszystko zmieniało się wraz z pojawianiem
się chłopców w mym domu. Wtedy wstydziłem sie stanu do jakiego doprowadziłem. Sprzątałem,
zmywałem, prałem, kucharzyłem. I znowu
letarg. W końcu w jakimś przedziwnym przebłysku (w maju to było) zorientowałem
się, że trochę coś nie tak ze mną. Poszedłem do PZP i na wizycie u lekarza najnormalniej
w świecie mu się pobeczałem i im bardziej próbowałem powstrzymać ten bek tym bardziej
ryczałem. Poprzez ten ryk nieskładnie, chaotycznie opowiedziałem mu o tym co
się ze mną dzieje. Dostałem jakieś leki po których, pomimo całego wyciszenia, normalnie
mogłem myśleć. Szkoda że w czasie tego letargu zmarnowałem swoją szanse i
życie. Szanse na normalne życie. Obudziłem sie z długiego snu. Zobaczyłem
jakiego dokonałem spustoszenia w mym zdrowiu i pracy. Dzięki mym ufokom nie
zdziczałem do reszty. To oni sprawili że spojrzałem w końcu inaczej. Można
powiedzieć - nie moja wina że jestem słaby. Można też zrzucić wszystko na to -
Panie Boże masz mnie takiego jakiego mnie stworzyłeś. Gówno prawda. Każdy z nas
jest kowalem własnego losu. Tylko nie każdy potrafi wziąć się z życiem za bary.
Przerosła mnie rzeczywistość za oknem. Potrzebowałem potężnego szoku aby się
obudzić. Zrobiłem to ale chyba już za późno.
Teraz wrócę
do początku. W niedzielę przenosiłem góry. W poniedziałek życie dało mi klapsa
w tyłek a właściwie w nogę. Po zdjęciu gipsu okazało się że w nodze jest ropa.
Dzisiaj jadę na zabieg czy tez operacje nie wiem jak to nazwać. Znowu wróciła
do mnie strzyga niosąca pesymizm i czarne rozmyślania o przyszłości. Usadowiła
sie na mojej piersi i dusi. Na domiar złego jedna z pań pielęgniarek podczas
zmiany opatrunku stwierdziła śmiejąc się na głos, ze to wszystko psu na budę co
mi robią bo i tak prędzej czy później nogę mi obetną. Maja tylko lekarze w
zwyczaju ratować to co nie do uratowania. Wychodzi na to że czterdzieści cztery
dni które tu spędziłem i w których pozwolono mi mieć nadzieję na happy end
skończą się za następne czterdzieści cztery dni. Tylko ja wyjdę nie na dwóch
tylko na jednej nodze. Od taki prezencik pod choinkę. Doprawdy nie wiem czy poradzę
sobie tym razem z problemem czy też instalacja mi sie przepali. Nie wiem co
będzie ale boję sie bardzo. Tak bardzo jak do tej pory nigdy.
I jak
tutaj wprowadzać zmiany w mym życiu jak w najgorszych przewidywaniach zostanę wyłączony
z życia przynajmniej na rok?