SZTANY PITAGORASA
O wszystkim tym co chodzi mi po głowie.
środa, 14 grudnia 2016
Feniks - czy to aby wypali?
No i po wszystkim. Już po i wcale nie było tak strasznie jak myślałem. Trzymali mnie po amputacji nie pełny tydzień i wyszedłem na wolność. W sumie to na razie jest ona taka jakaś nijaka. Ledwo chodzę na tych kulach i boję się upadku ale zaczynam nowe życie. Co prawda to ono zacznie się od rehabilitacji na którą mam się zgłosić w styczniu i wtedy już z górki. Poczekamy - zobaczymy. Zaczynam nowe życie bez zbędnych obciążeń bo to co przestało we mnie wierzyć odpadło jak błoto z żołnierskiego płaszcza i w sumie nie mam już nawet ochoty rozkminiać co się stało. Zostali Ci co do których nie wierzyłem. Śmiem twierdzić że robią to z mojego powodu a nie z potrzeby swojego serca. Nie pytałem się o to i nie zamierzam bo choć chcę się łudzić co do przesłanek to jednak boję się szczerej odpowiedzi. Poznałem nowych ludzi - według mnie zajefajnych. Nie mamk ochoty na ich stratę a znajomość będę pielęgnował niczym kwiaty na wiosnę. A niech sobie rozkwitają. Trochę to wszystko dla mnie za szybko poleciało i już. Teraz trza zrealizować marzenia a że naj dawniejszym projektem było moje pisanie przeto powracam do niego. Miałem przerwę bo chyba każdy z nas musi sobie pewne sprawy poukładać, zwłaszcza po takiej rewolucji jak ja miałem. Przemyśleć wszystkow spokoju i popróbować nowej walki w starej sprawie. Zacznijmy więc. Dość ględzenia. Zacznę od jutra by był jakiś ruch w interesie.
niedziela, 20 listopada 2016
Straszne bo prawie świadome
W czwartek lekarz, w piątek lekarz, w poniedziałek lekarz. Kur.... końca nie widać. Jak tu być normalnym jak te małpy cię zwodzą. Dopóki jesteś ciekawym przypadkiem, kroją, chodzą, badają, kombinują łał. Po prostu szkoda każdego słowa. Gdy ty potrzebujesz coś szybko zrobić na przykład uciąć nogę by zacząć coś normalnie robić to wszyscy mają czas. Ja kurwa go nie mam. Nie chcę zostać na święta z prezentem pod choinkę tak pięknym że proszę siadać. Jak tu normalnie egzystować. Ich to wali ale to ja z tym kulasem muszę łazić i uważać by broń Boże nie nadepnąć nim bo mi kości wylezą górą. Opuszczając szpital miałem odreagować a jestem jednym wielkim strzępem nerwów. Miotam się po mieszkaniu - jeżeli można nazwać to miotaniem na kulach. Siedzę i żre bo robię to nieświadomie. Jak przeżyje ten koszmar w jednym kawałku to będzie cud jakowyś. Wszystko jest nie tak, wszystko mnie drażni. Mam straszne wizje i chyba dobrze że tchórzem jestem bo chyba bym się zabił. Nie - to by była za proste. I gdy mam takie wizje pojawia się nowa myśl. Najpiękniejsza. Myślę o moich chłopakach i wiem, że ich zawieść nie mogę. Bo co innego mnie tu trzyma jak nie Oni. Oni by mi nie przebaczyli. Nie kurwa, nie pierdolnę wszystkiego i nie wyjadę w Bieszczady.
piątek, 18 listopada 2016
Nie widzę tego
A czego tak dokładniej? Wszystkiego. Stabilizacji, normalności, życia. Wstałem rano i załamałem się. Nie mogłem spać całą noc. Kręciłem się, wzdychałem, myślałem. W końcu wstałem i .... za dużo pisać bo w głowie mętlik, w sercu ból a psychicznie odpadam. Niczego mi się znowu nie chcę a najlepiej by było popłakać gdyby to pomogło. Nie pomoże. Czemu tak jest że jak z jednej strony cie kopną to z drugiej robią to jeszcze mocniej, czemu jeżeli dajesz wszystko otrzymujesz nic, czemu to wszystko tak boli, czemu to wszystko ma służyć. Oszukać, skłamać - matko słodka nie rozumiem tego. Mam okropnego doła i jakoś nie mogę z niego wychynąć na powierzchnię. A może by tak wszystko pierdolnąć i pojechać w Bieszczady.
środa, 16 listopada 2016
Wspomnienienia - i co dalej?
Witaj mój
pamiętniku. Dawno mnie tu nie było ale po prostu internet nie chodził a ja
miałem masę spraw na głowie. Głowa na miejscu, sprawy nie załatwione do końca
ale optymistycznie patrzę się w przyszłość. Moja wielka bitwa o
zachowanie nogi zakończyła się porażką. W sumie to nikt prócz mnie nie wierzył
w to bym ją zachował. Niby wygrałem w jakiś tam minimalny sposób bo mogę z nią żyć
tak jak teraz to czynie. A jak to robie ? Ano od niedzieli jestem poza
szpitalem, sam sobie panem,, żeglarzem i sterem. Jestem już porządnie wymęczony
tym stanem ciągłego czuwania. Z moja nogą jest bardzo nie ciekawie. Kości się
rozpuszczają, niby robią to bardziej powoli niż dwa miesiące temu jednak
proceder ten trwa i będzie trwał aż po kres mych dni. Teoretycznie można z tym
żyć. Mogę pojechać do Warszawy zamówić u szewca buty, potem na ten specjalny
bucik założyć but odciążający i żyć. Co drugi dzień do lekarza na zmianę
opatrunku i żyć. Żyć obchodząc się z noga jak z jajkiem, nie jeżdżąc na
rowerze, nie jeżdżąc samochodem poruszając się o kulach. Żyć na marginesie bo
praca zawodowa w rachubę nie wchodzi. Tylko renta lub zapomoga. W sumie nieźle.
Tylko, że mi się coś w głowie ubzdurało i chcę żyć po dawnemu. Mam parę
pomysłów i bardzo bym chciał je zrealizować. Zwariowałem na stare lata ale nic
na to nie mogę poradzić. Czyżbym chciał sobie samemu coś udowodnić i to na
siłę? Nie wiem bo nawet nie zastanawiałem się nad tym zbytnio. Ot po prostu
chce wykonać wszystkie dostępne opcję by potem powiedzieć:
"próbowałeś". Nie dopuszczam do siebie grama porażki. Jestem pewny i
i zarazem śmiać mi się z tego chce. Po tygodniu walki z nogą w którym trzy razy
skocił bym się o mały włos ze schodów, w którym kicałem na jednej nodze
oszczędzając drugą, w którym poznałem co to takiego niemoc na zakupach, w
którym zobaczyłem i poczułem że człowiek o kulach jest dla wszystkich niczym bo
w mordę za bardzo nie może dać, po rozmyśleniach noc w noc postanowiłem, że
dobrze robie poddając się i idąc na skróty. Termin niby wyznaczony, ja
teoretycznie przygotowany, dzieci zaznajomione z tematem - tylko boje się
bardzo. No ale tego to już chyba nie przeskoczę.
środa, 26 października 2016
Wspomnień czar lata '80 - cz.2
He he he,
Witaj kochany pamiętniku, Pamiętam, że bardzo dawno temu tak gdzieś ktoś
rozpoczynał pisanie. Postanowiłem sobie wtedy zapamiętać te słowa i kiedyś, w
mniej lub bardziej dalekiej przyszłości zastosować je w odpowiednim momencie.
Moment niestety nie nadchodził a ja powoli zapominałem o mej obietnicy i w
końcu definitywnie mi to z główki wyleciało. Przed chwilą, gdy zasiadłem do
pisania przypomniałem sobie i postanowiłem tak zacząć. Więc jeszcze raz:
"WITAJ KOCHANY PAMIĘTNIKU"
I już spełniłem swoje dziecięce marzenia a, że już zacząłem
wspominać przeto pociągnę ten temat dzisiaj. Ostatnie moje wspominki były na
temat szalonych lat osiemdziesiątych. Tak po prawdzie to dla mnie szalone były
tylko w drugiej połowie. Jako, że pierwsza połowa była dziecięca, to druga była
młodzieżowa. Ta druga połowa to szaleństwo dyskotek, to mazury z kolegami, to
osiedlowa fontanna, to pierwsze miłostki i miłości, to w końcu moda i ubranka
na które bardziej zacząłem zwracać uwagę (z racji tych miłostek). Ach -
zapomniał bym o szkole.
Mieszkałem
na osiedlu w wielkim mieście. Wybudowane zostało na początku 1970 roku. Ktoś
kto je projektował był naprawdę fachowcem w swym zawodzie bo zrobił je z głową.
Trzy punktowce każdy z nich dziesięć
pięter, pomiędzy nimi potężna górka, trzy place zabaw, boisko do piłki nożnej,
boisko do kosza, fontanna, klub osiedlowy, przedszkole. Bloki pobudowano tak że
ich okna wychodziły z jednej strony na północ, z drugiej na południe. Z boków
tych dziesięcio piętrowców zbudowano dwa bloki cztero piętrowe. Jeden był po
jednej stronie drugi po drugiej. Ich okna wychodziły: wschód - zachód. Z
wielkim poczuciem wyobraźni można było powiedzieć, że osiedle było jak zamek.
Całe moje życie odbywało się w jego murach, najpierw na placu zabaw potem na osiedlowym
baseniku, jeszcze później w klubie. Był to czas przemian systemowych. Cała
Polska była biedna i upadła jak anioł ciemności a i tak było dla nas kolorowo i
wesoło.
Pamiętam
jak grzmotnęło w Czarnobylu w 86, pamiętam apel na sali gimnastycznej w szkole,
pamiętam zdenerwowanych rodziców i dorosłych, pamiętam kolejkę do ośrodka
zdrowia gdzie musieliśmy pić płyn, który nawet po tylu latach jest naj
ohydniejszą rzeczą którą piłem.
fot. internet |
Ojejku myślałem,
że jednym postem uporam sie z końcem lat '80 ale widzę, że na wspominki mi się
tu robi. Może to i dobrze bo tematów w szpitalu nie ma zbyt wiele a tak
przynajmniej częściowo nudę zabiję.
wtorek, 25 października 2016
Jasne i ciemne
Coraz trudniej mi myśleć trzeźwo. Jeszcze w niedziele mogłem
góry przenosić, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Czemu? Odwiedzili
mnie chłopcy. Od takie dwa promyki w tym popapranym świecie. Do tego noga jakby
chciała się zagoić więc jest powód do radości. W sumie to dwa powody ale ten
podwójny, chodzący na dwóch nogach (każdy) i mówiący do mnie "tato"
jest najpiękniejszy i najbardziej miodny. Przyjechali o 10.00. Weszli jak do
siebie. Młodszy się przytulił do mnie a starszy trzymał fason ale tak nie za
długo. Potem gadaliśmy, trochę połaziliśmy, posiedzieliśmy. Nawet zrobiliśmy
zawody które były najmilszą częścią ich wizyty. Nawet nie spodziewałem się, że
mogą wywołać rumieńce zaangażowania i pasji. Patrzyłem w ich rozgorączkowane
rywalizacją twarze i śmiałem się w duchu, że nie jestem takim ostatnim frajerem
bo nawet w szpitalu potrafię ich zająć. Nastała pora obiadowa. Będę z łezką w
oku wspominał jak młodszy wrąbał mi Salatę i mięcho bo przecież tata lubi
ziemniaki. Nie to abym czegoś żałował z tego talerza ale śmiechem żartem od
wejścia cały czas coś szamali. Zresztą dumny jestem z nich bo ratowali mnie gdy
nadeszło niedocukrzenie. Z powagą dali mi herbaty słodzonej z termosu i
zaaplikowali trzy żelki. Po namyśle dawkę zwiększyli do dziewięciu i jakoś to
poszło. Poszliśmy na korytarz. Tam za windami sa schody i krzesełka które okupowaliśmy
dość długo. Starszy biegał na pół piętro bo musiał. Czemu - zachowam to dla
siebie ale sposób w jaki sobie radził z problemem wywołuje do tej pory uśmiech
na mojej twarzy. Młodszy siedział przy mnie i zamienił sie w gadułę -
przytulajka. Doprawdy nie wiem co było milsze. To jego gadanie czy też
przytulanie. Chyba jedno i drugie. Wszystko co dobre się musi kiedyś skończyć i
tak było i teraz. Nawet się nie obejrzałem jak przyjechała po nich mama i
odjechali. Dokuśtykałem do sali, stanąłem przy oknie i zapatrzyłem w to co było
na dworze. Zastanawiałem się czy czasem nie zacząć się użalać nad sobą ale nie zdążyłem
bo do mej sali wparował starszy ufok. Podszedł do mnie i powiedział, że musiał
tu przyjść bo jeszcze chce być chwilę ze mną. Mamie, natomiast, powiedział że
musi zrobić duża potrzebę. Zakomunikował mi że to co powiedział mamie to
kłamstwo więc usiedliśmy i przytuliliśmy sie do siebie i naprawdę było miło.
Potem już naprawdę pojechali.
Obiecałem
sobie wtedy solennie, że zmienię swoje życie. Obiecałem sobie, że będę aktywny,
nie będę stronić od ludzi, postaram sie w miarę możliwości pomagać innym, żyć
zdrowo. Chce robić długie spacery, wycieczki (nawet o kulach). Dokumentować to
co zobaczyłem poprzez pisaninę i fotografię. Chce być potrzebny i w miarę moich
możliwości służyć radą mym dzieciakom. Chce by byli dumni z taty, by mogli się
pochwalić że byli tu i tam i widzieli coś czego nikt nigdy nie widział.
Obiecałem sobie że będę oddychał pełną piersią, żył radosny i uśmiechnięty i wszystko
to tylko dla nich. Oni są światłem mojego życia. Są źrenicą mych oczu. Bez nich
wszystko jest smutne i ponure, szare i brzydkie, nijakie i odpychające. Brakuje
mi ich ruchu, biegania, swarów, wygłupów. Brakuje mi ich śmiechu i tych
głosików : poważnych, wesołych,, krzykliwych, kłócących się. Każdy z tych
dźwięków ma nie powtarzalny urok. Prawda, czasem mam ich dość. Nie należę do
aniołów i drę japę na nich. Ale prawda jest taka że gdy wyjechali po miesiącu
bytności u mnie brakowało mi czegoś a sam nie mogłem znaleźć sobie miejsca.
Jednym słowem kocham ich. Żałuję, że nie mogę patrzeć codziennie jak rosną.
Żałuję, że nie mogę ich chronić i doradzać. Żałuję, że mnie przy nich nie ma.
Żałuję, że tak jest jak jest. Nie zmienię tego. Przez dwa lata próbowałem sie
pogodzić z tym, że teraz już jestem bez ale nie potrafiłem. Przez cały tydzień
siedziałem w domu by w piątek jechać i porwać ich do mnie. By być razem. Potem
odwoziłem w niedzielę i nazad czekałem cały tydzień by znowu w piątek uaktywnić
się i wyłączyć w niedzielę. Nic nie miało sensu, życie było tylko w piątek, sobotę
i część niedzieli potem się wyłączałem. Trwało to długo, bardzo długo. Zauważyłem,
że gadam i kłócę się sam ze sobą, że nie nawiedzę siebie i ludzi. Wszyscy obok
mnie byli wrogiem, złym nic nie znaczącym prochem. Nie mogłem znieść widoku
swojej twarzy w lustrze. W końcu wywaliłem je na śmietnik. Stałem się
samotnikiem żyjącym w swoim świecie. Zamykałem się szczelnie w swym kokonie.
Nic nie miało znaczenia ani zdrowie ani praca po prostu nic. Wszystko było
rozmyte i nijakie. Winiłem siebie za wszystko nawet za to że deszcz pada. Nie
mogłem sam żyć ze sobą. Potrafiłem cały dzień przesiedzieć na łóżku nie robiąc
nic. Powoli moje mieszkanie stawało sie jaskinią. W kuchni nie pozmywane gary,
nie wyrzucone śmieci, nie poprane ciuchy. Wszystko zmieniało się wraz z pojawianiem
się chłopców w mym domu. Wtedy wstydziłem sie stanu do jakiego doprowadziłem. Sprzątałem,
zmywałem, prałem, kucharzyłem. I znowu
letarg. W końcu w jakimś przedziwnym przebłysku (w maju to było) zorientowałem
się, że trochę coś nie tak ze mną. Poszedłem do PZP i na wizycie u lekarza najnormalniej
w świecie mu się pobeczałem i im bardziej próbowałem powstrzymać ten bek tym bardziej
ryczałem. Poprzez ten ryk nieskładnie, chaotycznie opowiedziałem mu o tym co
się ze mną dzieje. Dostałem jakieś leki po których, pomimo całego wyciszenia, normalnie
mogłem myśleć. Szkoda że w czasie tego letargu zmarnowałem swoją szanse i
życie. Szanse na normalne życie. Obudziłem sie z długiego snu. Zobaczyłem
jakiego dokonałem spustoszenia w mym zdrowiu i pracy. Dzięki mym ufokom nie
zdziczałem do reszty. To oni sprawili że spojrzałem w końcu inaczej. Można
powiedzieć - nie moja wina że jestem słaby. Można też zrzucić wszystko na to -
Panie Boże masz mnie takiego jakiego mnie stworzyłeś. Gówno prawda. Każdy z nas
jest kowalem własnego losu. Tylko nie każdy potrafi wziąć się z życiem za bary.
Przerosła mnie rzeczywistość za oknem. Potrzebowałem potężnego szoku aby się
obudzić. Zrobiłem to ale chyba już za późno.
Teraz wrócę
do początku. W niedzielę przenosiłem góry. W poniedziałek życie dało mi klapsa
w tyłek a właściwie w nogę. Po zdjęciu gipsu okazało się że w nodze jest ropa.
Dzisiaj jadę na zabieg czy tez operacje nie wiem jak to nazwać. Znowu wróciła
do mnie strzyga niosąca pesymizm i czarne rozmyślania o przyszłości. Usadowiła
sie na mojej piersi i dusi. Na domiar złego jedna z pań pielęgniarek podczas
zmiany opatrunku stwierdziła śmiejąc się na głos, ze to wszystko psu na budę co
mi robią bo i tak prędzej czy później nogę mi obetną. Maja tylko lekarze w
zwyczaju ratować to co nie do uratowania. Wychodzi na to że czterdzieści cztery
dni które tu spędziłem i w których pozwolono mi mieć nadzieję na happy end
skończą się za następne czterdzieści cztery dni. Tylko ja wyjdę nie na dwóch
tylko na jednej nodze. Od taki prezencik pod choinkę. Doprawdy nie wiem czy poradzę
sobie tym razem z problemem czy też instalacja mi sie przepali. Nie wiem co
będzie ale boję sie bardzo. Tak bardzo jak do tej pory nigdy.
I jak
tutaj wprowadzać zmiany w mym życiu jak w najgorszych przewidywaniach zostanę wyłączony
z życia przynajmniej na rok?
poniedziałek, 24 października 2016
Wspomnienie - Czersk
Po całym zamieszaniu
ze Skansenem Bojowym zaproponowałem chłopakom, że jak już jesteśmy tu to
może chcieliby zobaczyć ruiny zamku w Czersku. Chłopaki z radością się zgodzili
więc pojechalimy popatrzeć na ruiny. Byłem tam z moją klasą w podstawówce ponad
trzydzieści lat temu, więc z chęcią chciałem sobie przypomnieć tamte chwile.
Już z daleka pokazała się wieża górująca nad drzewami. No widok faktycznie był
ładny. Z tyłu doleciały mnie radosne i podniecone głosy mych ufoków. Z
samochodu wyglądało to wielce obiecująco, wręcz zaryzykował bym stwierdzenie,
że o żadnych ruinach mowy być nie może. Z trudem zaparkowaliśmy i poszliśmy na
górkę. Ukazała nam się brama i niestety ruiny.
Tak jak je zapamiętałem z lat
dziecinnych - nic się nie zmieniło jak było tak jest. Weszliśmy do środka i
było fajnie - zwłaszcza, że na miejscu jacyś rycerze byli i można było się
poprzyglądać jak mieczami machają lub dotknąć, przymierzyć część z pancernego
ubranka. Weszliśmy na basztę, popodziwialiśmy widoki, zwiedziliśmy każdy
zakątek i szczelinę. Wreszcie zmęczeni padliśmy na trawkę by podziwiać
zmagania. Jakoś tak zrobiło się późnawo więc poszliśmy do samochodu. W
pobliskim sklepie zjedliśmy obiad na który składała sie kiełbasa podwawelska,
bułki i, uwaga napój gazowany PTYŚ 1L w szklanej butelce. Dla mnie bomba dla
kosmitów też. A może to było po prostu powietrze, ruch, słońce?
Wracając zahaczyliśmy o park linowy. Ale to już inna
historia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)